Bitrate: 320K/s
Year: 2017
Time: 61:48
Size: 142,7 MB
Label: Musicom
Styles: Progressive Rock/Eclectic Prog
Art: Front
Tracks Listing:
1. Anonymous - 6:41
2. Idyll - 5:40
3. Distorted Sould - 5:32
4. Two Sides - 5:09
5. Winding Stairs - 4:34
6. In Closeness - 5:51
7. Unreal - 4:39
8. Nuke - 5:47
9. Hunt - 17:51
Musicians:
Michał Wojtas (wokal, tracks; 1, 3, 5, 6, 9/ gitary/ fisharmonia/ theremin/ instr. klawiszowe/ instr. perkusyjne/ perkusja elektroniczna/ sample)
Paweł Kowalski (perkusja, tracks: 1-3, 5, 6, 8/ bas, track 2)
Marta Wojtas (wavedrum, tracks: 1, 2, 6, 9)
Colin Bass (wokal, track 8)
Mariusz Duda (wokal, track 2)
Michał Ściwiarski (instr. klawiszowe, track 7)
Konrad Pajek (wokal, track 2)
John England (lektor, track 9)
Sebastian Wielądek (duduk, track 4)
Gdybym o polskim projekcie Amarok napisał „znany”, to byłoby nadużycie. Tym bardziej, że po wydaniu w latach 2002- 2004 trzech pełnowymiarowych albumów Michał Wojtas- bo to on wraz z Bartoszem Jackowskim projekt powołał do muzycznego życia, on jest autorem repertuaru, on prowadzi politykę wydawniczą, i jeszcze wiele, wiele rzeczy- zniknął z przestrzeni dźwięków na blisko ….trzynaście lat. Stąd wynika także informacja zamieszczona przeze mnie nieco wyżej, w pierwszym zdaniu. Przez trzynaście lat zmieniło się w znaczący sposób pokolenie słuchaczy, a niektórzy z tych, którzy dzisiaj mają okazję cieszyć się dźwiękami z albumu „Hunt”, w roku 2004, czyli w momencie edycji poprzedniej płyty biegali w krótkich gatkach i z pasją lepili piaskowe baby w osiedlowej piaskownicy. Ponad dekada to także spore przeobrażenia muzycznych realiów, choć obiektywnie oceniając, dźwięki potrafią być wyjątkowo oporne na upływ czasu, niekiedy starzejąc się pięknie. Ale odstawmy nostalgię do kąta, a skoncentrujmy się na bohaterze tekstu, formacji Amarok ( pewną ciekawostką jest fakt, że kapela o identycznej nazwie, poruszająca się także po szeroko rozumianym poletku rocka progresywnego, istnieje od roku 1993 w Hiszpanii, a w naszym kraju inny Amarok działa od kilkunastu lat na niwie black metalu). Już przy próbie „biograficznego” oswojenia nazwy Amarok, napotykam kontrowersję. Niektóre źródła wskazują, że obiekt mojej recenzji powstał pod wpływem fascynacji twórczością Mike’a Oldfielda i jego muzyką z, w pewnym sensie kultowego albumu ”Amarok”, opublikowanego w roku 1990. A po wysłuchaniu zawartości dysku „Hunt” jestem przekonany, że Oldfieldowe pomysły i brzmienia nadal należą do katalogu ulubionych inspiracji muzycznych Michała Wojtasa. A oczarowany urodą suity „Hunt” dorzuciłbym do tych sugestii jeszcze dokonania pionierów rocka elektronicznego ze „Szkoły Berlińskiej”, Tangerine Dream, ze szczególnym wskazaniem na płyty z okresów Jive- Electro- Years (1983- 1987) i Melrose Years (1988- 1990). A żeńskie wokalizy w środkowej części „Hunt” kojarzą mi się jednoznacznie z niedocenianym acz pięknym albumem poezji Williama Blake’a „Tyger” (1987). Ale moim zamiarem nie jest w żadnym wypadku tworzenie sugestii, że Amarok próbuje kopiować wspaniałe wzorce. Tak nie jest, ponieważ w strukturze ponad 17- minutowej kompozycji „Hunt” jest multum innych pomysłów, koncepcji brzmieniowych, które „urodziły” się w głowie głównego architekta Amarok, Michała Wojtasa. Ale wracając na moment do kwestii nazwy projektu, chciałbym także zasygnalizować, że istnieje opcja z numerem dwa, interpretacji pochodzenia miana Amarok, która nawiązuje do mitologii Inuitów (rdzenne ludy obszarów arktycznych, m.in. Grenlandii, Alaski), w której Amarok przedstawiany jest jako gigantyczny wilk samotnik, atakujący tych, którzy wyruszyli samotnie na nocne łowy.
Trochę niespodziewanie, także dla siebie, zacząłem analizę od finału, od korony albumu, bo takim atrybutem można, moim zdaniem obdarzyć epicki utwór tytułowy. W ogóle mam nieodparte wrażenie, że cały album podzielić można nieformalnie na dwa rozdziały, pierwszy obejmuje pokrewne stylistycznie utwory z pozycji 1-8, a drugi to klimatyczny, pełen tajemniczości i wciągający swoim urokiem „Hunt”. Dostrzegam także istotne różnice pomiędzy tymi rozdziałami polegające głównie na zakresie wykorzystanej elektroniki, która w ostatnim akapicie albumu zdecydowanie dominuje, natomiast w pierwszych ośmiu punktach programu jest równoważnym partnerem tradycyjnego instrumentarium rockowego, ze szczególnym podkreśleniem roli gitar, pięknych, przestrzennych i niezwykle nastrojowych.
Do realizacji nagrań Michałowi Wojtasowi udało się namówić dwóch niezwykle charyzmatycznych i szanowanych rockowych twórców, mianowicie Mariusza Dudę z Riverside oraz „Pół- Polaka” (trudno zliczyć ilu polskich wykonawców wsparł swoimi umiejętnościami, wzmiankując tak „na szybko” tylko Józefa Skrzeka, czy Quidam) Colina Bassa. Zresztą z Amarokiem Colin współpracował już przy nagrywaniu poprzedniego longplaya studyjnego „Neo Way” (2002). Zwracam uwagę na fakt zaangażowania w realizację nagrań wielu innych osób, które pojawiają się w przestrzeni jednej kompozycji, ich udział bywa najczęściej epizodyczny, ale niezwykle istotny z punktu widzenia charakterystyki utworu. Ponieważ autor koncepcji Michał Wojtas bardzo starannie zajął się warstwą brzmieniową, w której pozornie drobiazgi ułożone zostają jak puzzle, bez których faktura poszczególnych akapitów byłaby zdecydowanie uboższa i nie nadawałaby utworom specyficznego, ambientowego, niekiedy folkowego, a innym razem egzotycznego kolorytu. W przypadku każdej części programu albumu doskonale sprawdza się powiedzenie „diabeł tkwi w szczegółach”, gdyż to one wyróżniają kolejne odsłony tego konceptu. Bo słowa wypełniające treść songów, autorstwa Marty Wojtas, tematycznie posiadają wspólny mianownik i odnoszą się do negatywnych aspektów wynikających z postępu współczesnych technologii i miejsca człowieka w tym stechnicyzowanym świecie.
Już w pierwszym akcie spektaklu, nieprzypadkowo wykorzystałem terminologię teatralną, „akt” i „spektakl”, gdyż uważam, że wszystkie utwory układają się w pewną sekwencję scen, mogących stanowić inscenizację teatralną. Być może to zbyt daleko idące porównanie, ale muzyka Amaroka emanuje silnie wyeksponowanymi emocjami, oddziaływując na wyobraźnię. Gdy tylko słuchacz zapewni sobie odpowiednie warunki odbioru tej muzyki, czyli wyeliminuje zakłócenia zewnętrzne, koncentrując się wyłącznie na dźwiękach, słowach, pasażach instrumentalnych, stworzy sobie własny spektakl, w którym widownię stanowić będą własne zmysły. Od samego początku przekonałem się, że muzyki z dysku ”Hunt”, słuchać należy blisko, najlepiej wykorzystując słuchawki, bo tylko w takich warunkach mamy gwarancję, że pewne, wręcz chwilami nieuchwytne detale nam nie uciekną, a bez nich powstanie wrażenie pewnej powierzchowności odbioru, kompozycje stracą swoją głębię i długimi momentami magiczną aurę. Bo ta muzyka działa jak pejzaż, subtelna ilustracja , z tym, że rolę obrazów graficznych przejęły dźwięki. Słuchając tych dziewięciu odsłon raczej znajdujemy się o krok od medytacji, zagłębiania się w myślach, aniżeli od rockowego poweru, gitarowych szarpnięć, błyskotliwych riffów. Na ścieżkach wydawnictwa „Hunt” króluje spokój, delikatność, intymność, „ubrane” w urozmaicone i bogate dźwięki. I jeszcze refleksja natury ogólnej. Z premierowymi publikacjami fonograficznymi bywa, przynajmniej w moim odczuciu, tak: są wśród nich takie, które anonsowane jako spektakularne wydarzenia i gdy trafią do moich rąk, zawsze z ekscytacją otwieram pudełko, dysk do odtwarzacza i pierwsze przesłuchanie. Dopiero po pewnym czasie wywołują albo zachwyt albo kwaśną minę niezadowolenia. Inny przypadek, to płyty wykonawców, którzy nie mają tyle szczęścia do zorganizowanej akcji medialnej, niekiedy mniej znanych, obecnych, ale nie dostrzeganych. Ich albumy wywołują reakcje dwojakiego rodzaju (ciągle nieco egoistycznie mówię o sobie), albo pierwszy kontakt z muzyką to euforia, która jednak po pewnym okresie mija a fascynacja blednie, albo kategoria muzycznych albumów, które po inauguracyjnej konsumpcji podobają się najwyżej średnio, a w miarę upływu czasu i kolejnych przesłuchań zyskują na uznaniu, wywołują nowe impulsy, pozwalają odkrywać zakątki zamknięte początkowo dla receptorów. I do tej ostatniej grupy należy ostatnia płyta Amarok, im dłużej jej słucham, tym bardziej się dziwię, w jaki sposób na początkowym etapie umknęły mojej uwadze tak piękne i wyrafinowane akcenty instrumentalne kształtujące brzmienie. A takie zdziwienie własnym gapiostwem ogarnia mnie już przy pierwszej kompozycji „Anonymus”. Najpierw jest cisza zwiastująca nadejście „czegoś” nieznanego, kilkanaście sekund później z tej ciszy wyłania się elektroniczny, narastający szum i jednostajny rytm. Coraz intensywniejszy. Na granicy pierwszej minuty pojawia się słowo (Michał Wojtas debiutuje w roli wokalisty), kontury tematu melodycznego, a dopiero po drugiej minucie „odzywa” się pięknie brzmiąca gitara. I w zasadzie od tego punktu rozpoczyna się rockowy puls z perkusją, gitarą, klawiszami. Jest taki post- rockowy band japoński Mono i w ich muzyce dzieje się dokładnie tak samo, jeśli chodzi o partię gitary, której intensywność sukcesywnie narasta, kreśląc na perkusyjno- klawiszowym fundamencie zróżnicowane figury. Im bliżej końca, tym więcej dynamiki, tym bardziej drapieżne, transowe, brzmienie gitar, dla których aktywne tło stanowią dźwięki emitowane przez syntezatory. Ostatnie kilkadziesiąt sekund to powrót do motywu z początku utworu aż do całkowitej ciszy. Muzyka wytwarza specyficzną atmosferę, trudno ją określić słowami, ale dominuje w niej niepokój, mrok, hipnotyczny puls. Sam autor podkreśla, że w tym utworze wykorzystał indyjski instrument klawiszowy harmonium, nadając kompozycji odrobinę egzotyki. W piosence „Idyll” wystąpił Mariusz Duda z Riverside, twórca melodii wokalu, który doskonale wpasował się w atmosferę muzyki, ale fakt ten nie powinien dziwić, gdyż ostatni album Riverside „Eye Of Soundscape” (2016) oraz poprzednie dokonania Mariusza Dudy w ramach projektu Lunatic Soul posiadają wiele punktów stycznych z muzyką zaprezentowaną przez Amarok. Piękny to fragment albumu „Hunt”, delikatny, subtelny, ze ślicznymi partiami klawiszy, pianina, nastrojowej, „łkającej” gitary. Magia tej kameralnej pieśni porywa słuchacza natychmiast od pierwszych dźwięków, także wspaniałą linią melodyczną. Każdy, kto usłyszy „Idyll” stwierdzi, że od pierwszej sekundy drzemie w nim niekiełznana i romantyczna siła prawdziwego „heartbreakera”, który wkrada się w nasze uczucia i demoluje swoim pięknem. Pierwszy komponent kompozycji „Distorted Soul”, który wbija się w świadomość słuchacza to pianino, pojawiające się w kilkusekundowych odstępach jednostajne uderzenia w klawiaturę. Obok perkusyjny beat, elektronicznie przesterowany, a na pierwszym planie zachwyca rzewna gitara. Po 45 sekundach brzmienie staje się wręcz minimalistyczne z głosem i powtarzanym jak mantra motywem na pianinie, jedynie gdzieś tam daleko w tle docierają wytłumione bębny. Czaruje główny temat melodyczny, sporo efektów elektroniki, delikatnie zaznaczony flet typu low whistle (instrumentalny debiut Michała Wojtasa), jest także solo na thereminie z egzotycznym brzmieniem tego instrumentu. Temat utworu koncentruje się na jasnych i ciemnych stronach ciała, umysłu i duszy człowieka, czyli sferach naszego życia, które nie zostały jeszcze do końca naukowo poznane. „Two Sides” posiada od pierwszych dźwięków orientalną charakterystykę, a to za sprawą ormiańskiego duduka (partie wykonuje Sebastian Wielądek). Ta instrumentalna impresja to gra nastrojami, w której trudno wyodrębnić melodię, tło stanowią elektroniczne „szumy”, a na scenie aktor główny, theremin, oraz akompaniujący fortepian, skromnie akcentujący swoją obecność. „Winding Stairs”, tytułowe „Kręte schody” istnieją w rzeczywistości w jednym z pensjonatów Gór Izerskich. Muzyka to udany, zgrabnie zaprojektowany kolaż dźwiękowy brzmienia instrumentów ludowych, elektroniki oraz przestrzennych gitar. „In Closeness”, na wstępie dosyć kakofoniczny zbiór tonów elektrycznych (dosyć ostra gitara), jednak po kilkudziesięciu sekundach z tej zawiesiny różnorodnych tonów wyłania się zaskakująco łagodny wokal i melodyjny motyw oparty na pianinie, klawiszowych smugach, z motorycznie dyktowanym przez perkusję rytmem, przełamywany soczystymi, króciutkimi wejściami elektryki gitarowej. „Unreal” to fragment gitarowo- klawiszowy, bez słów, przestrzenny, z pięknie prowadzoną przez gitarę melodią, a uciekając się do porównań wskazałbym styl Andy Latimera z Camel. „Nuke” to utwór, w powstanie którego swój wkład wniósł kolejny gość, Colin Bass, monumentalny, z partiami wielogłosowymi w drugiej części. Od startu piosenka „rozkręca” się bardzo powoli, wręcz leniwie, dopiero krótko przed trzecią minutą nabiera rozpędu, melodyka staje się bardziej wyrazista, pojawiają się wokalne pogłosy, od 4:30 kapitalna partia solowa gitary, chórki w finale. Wszystkie te elementy pozwalają na użycie słowa „rockowy hymn”. Ostatnim aktem albumu jest tytułowa suita, o której kilka uwag umieściłem już wyżej. To kompozycja z dominacją elektroniki, wieloma składnikami jak theremin, odgłosy wilków, pojawia się akcent etniczny w postaci gry na instrumencie dętym australijskich aborygenów, didgeridoo. Moje skojarzenia biegną w kierunku Tangerine Dream, łącznie z wejściami gitary, tak jak potrafił to robić Edgar Froese w późnych latach 70 i w epoce lat 80-tych. Odkryć można także pewne nawiązania do „szkoły” Mike’a Oldfielda. Jednym słowem mamy do czynienia z klasycznym monumentem rocka elektronicznego, blisko 18- minutowym, wielowątkowym, w którym dzieje się sporo na różnych płaszczyznach, od wokali, przez syntezatory, po gitarę elektryczną, z urokliwą partią śpiewaną Marty Wojtas.
Reasumując, album „Hunt” formacji Amarok , wydany po wielu latach milczenia, ocenić należy jako bardzo udany comeback. Klimatyczna muzyka wypełniona licznymi pasażami nie potrzebuje adwokatów i doskonale broni się sama już po pierwszym przesłuchaniu. Nie można jej odmówić finezji, wciągającej, momentami mrocznej atmosfery, sporo w niej akcentów lirycznych, z całą paletą dźwiękowych przestrzeni, sporo fragmentów skłaniających do refleksji. Ta muzyka wymaga także czasu, żeby się z nią oswoić, odkryć detale, dać się porwać jej transowości i niekiedy hipnotycznej sile.
Hunt